"Życie to powieść Boga. Pozwólmy Mu ją napisać"
Nie ma sytuacji bez wyjścia.
Kiedy Bóg drzwi zamyka to otwiera okno.
~ ks. Jan Twardowski
Wracamy na tematy o podłożu religijnym. Już jakiś czas temu wywiązała się między mną i dziewczynami z klasy rozmowa na temat wiary. A ponieważ - jak wiecie - ten temat bardzo mnie fascynuje, nie pozwoliłam, żeby rozmysł się w powietrzu bez komentarza.
Ze względu na to, że nie zapytałam głównej bohaterki naszej rozmowy o zgodę, nazwiemy ją Agnieszka. A więc wyobraźcie sobie, że najspokojniej w świecie pakujemy stroje po wf-ie, gdy ona wyskakuje z pytaniem:
- Hej, dziewczyny... wierzycie w Boga?
Nietypowy temat od razu przyciągnął uwagę większości z nas. Rzadko rozmawiałyśmy o poważnych sprawach, ale chyba nie było wśród nas takiej, którą łatwo obrazić radykalnymi poglądami. Dlatego też - niech będzie Kasia - odpowiedziała niemalże od razu:
- Wierzę w Boga, ale nie wierzę w Kościół.
Odezwałam się i ja, przyznając jej rację. Swojego zdania nie zmieniłam odkąd napisałam o tym oddzielny artykuł, a nawet nabyłam troszeczkę więcej wiedzy.
- Bo ja - zaczęła Agnieszka - chodzę do kościoła regularnie razem z mamą, na msze, pasterki i inne takie. W sumie to już taka tradycja.
- Szczerze mówiąc, ja do kościoła chodzę tylko na rekolekcje, no i może poświęcić święconkę - przyznałam się.
- I nie myślisz, że to raczej nie jest prawdziwa wiara? - zapytała mnie inna dziewczyna, ciekawym tonem, bez podszytej złośliwości.
W odpowiedzi wzruszyłam ramionami. Moje stanowisko w tej sprawie dobrze znały: uczynki świadczą o człowieku, a nie liczba odbębnionych w kościele godzin.
- Okej, nie każdy musi przecież codziennie się modlić - odezwała się Agnieszka. - Ale strasznie denerwuje mnie to, że ja będę od dziecka grzecznie chodzić do kościoła i się modlić, poświęcać temu większą część każdego tygodnia, a ktoś w ostatniej minucie życia przeprosi Boga, nawracając się i trafi do nieba tak samo jak ja.
- Dlaczego? - zapytałam zdziwiona. Nigdy tak na to nie patrzyłam.
Agnieszka wzruszyła ramionami.
- Od dziecka chodzę na każdą [wybaczcie, skutki cytowania] cholerną mszę i siedzę w tej ławce, chociaż nieraz mam lepsze rzeczy do roboty. To trochę niesprawiedliwe, prawda? W takim razie ja też mogę robić w życiu co mi się żywnie podoba, a przed śmiercią przeprosić Boga i wyjdzie na to samo.
Tutaj się zatrzymamy, bo właśnie ten temat chciałabym rozwinąć. Będąc szczera, zapytałam tatę o jego zdanie w tej kwestii, bo ja nigdy nie patrzyłam na takie sytuacje pod kątem niesprawiedliwości. Wiem, że to zabrzmi podejrzanie grzecznie i świątobliwie, ale czyż nie powinniśmy cieszyć się, że nawet największy grzesznik ostatecznie przeszedł na stronę dobra? Nigdy nie ukrywałam, że jestem nadmiernie empatyczną osobą, i chociaż ta cecha nieraz wyniszcza mnie od środka, sprawia też, że nie potrafię być zawistna o szczęście innego człowieka. Potrafię cieszyć się z sukcesów innych, podczas gdy sama ich nie osiągnęłam, albo wspierać kogoś na drodze o wiele dłuższej niż moja.
Przeżyłam duży wstrząs. Okazało się, że tata myśli tak samo jak Agnieszka.
- Rozumiem ją - powiedział mi. - Dlaczego ktoś ma poświęcać całe życie pielęgnowaniu wiary, a dostanie się do nieba tak samo, jak największy grzesznik?
Dla pewności dodam, że zazwyczaj zgadzamy się z tatą na temat poglądów religijnych. Jak do tej pory nigdy mnie tak nie zaskoczył.
- Ale co to za wiara? - zapytałam. - Dziewczyna mówi ci ze złością w głosie, jak wiele czasu poświęciła na "cholerne msze" i że to według niej niesprawiedliwe. Jeśli wypowiada te słowa z pretensją, to jaki sens mają te wszystkie wizyty w kościele? Wtedy to tylko rutyna. Czy twoim zdaniem prawdziwy wierzący miałby pretensje do Boga o pobudki jego działań?
Przed dłuższy czas tata próbował mi wyjaśnić swój punkt widzenia, ale chyba ostatecznie to ja go niechcący przekonałam do swojego poglądu na sprawę. Zrodziło mi się takie pytanie: jak wierzący (nie użyję słowa katolik, bo wiąże się z Kościołem) może być zły o działania Boga, któremu ponoć bezgranicznie ufa? Czy nie powinno być to raczej myślenie na zasadzie: wie, co robi, a ja powierzam mu swoją duszę? Z takim podejściem spotykałam się najczęściej i nie do końca to rozumiem.
Oczywiście to nie tak, że w tej chwili popieram wszystkich morderców, gwałcicieli i złodziejów, jacy tylko istnieją. Ale poza Bogiem wierzę jeszcze w reinkarnację - a dokładniej w to, że Bóg zsyła nas na ziemię tak długo, aż zdobędziemy bezwarunkową wiarę, mądrość życiową i gotowość do ostatecznego wstąpienia do nieba. Wtedy sprawa ma się tak: morderca, który nie żałuje swoich grzechów, zostaje zesłany na ziemię w miejsce, gdzie odpokutuje za swoje poprzednie wcielenie i nabierze pokory, a nawrócony przed śmiercią kryminalista spędzi kolejne życie w miejscu, gdzie będzie mógł swoją wiarę pogłębiać. Także nie ma tutaj wspomnianej niesprawiedliwości - w takiej sytuacji osoba wierząca od dziecka jest co najmniej dwa wcielenia przed wspomnianym mordercą.
Jeśli pojmujemy życie jako coś jednorazowego, przyziemnego, raczej niewiele z niego wyciągniemy. Mówimy: żyje się tylko raz. Czy aby na pewno? Według istoty reinkarnacji, dusza musi przejść określoną ilość wcieleń, ale swoich poprzednich żyć nie pamięta, aby mogła wciąż rozwijać się w nowych kierunkach, a nie celowo powtarzać to, co zostało sprawdzone i bezpieczne. Dla mnie to ma duży sens i pozwala zrozumieć m.in. właśnie tę sytuację, którą przedstawiłam na początku.
Może zobrazuję to na podstawie jednej z przypowieści opowiedzianych przez samego Jezusa. Znacie tę o robotnikach w winnicy? Najemca o trzeciej godzinie wyruszył do miasta i zaproponował paru robotnikom pracę za jednego denara; to samo zrobił o godzinie szóstej i dziewiątej, wszystkim proponując tę samą kwotę. Gdy przyszedł czas na rozliczenie się, robotnicy zwerbowani najwcześniej zaczęli się burzyć, jakim cudem oni dostaną tyle samo co ci, którzy pracowali dopiero od dziewiątej. Właściciel winnicy odpowiedział spokojnie: "Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną?".
Robotników werbowanych o odpowiednich godzinach możemy porównać do ludzi nawracających się w różnych momentach swojego życia. Jezus nigdy nie mówił, że ci, którzy nawrócą się najwcześniej, zostaną wyniesieni na jakiś szczególny piedestał lub otrzymają nagrodę. Jasno zostało powiedziane, że każdy zbawiony wstąpi do Królestwa Niebieskiego, a Bóg weźmie go pod swoje skrzydła. Dlaczego więc ludzie zaczynają domagać się więcej, niż zostało im obiecane?
Potrafię zrozumieć frustrację, w jaką wprawia ludzi to pytanie. Ale mimo wszystko nie widzę w takim działaniu niczego złego. Jeśli najgorszy morderca na łożu śmierci naprawdę szczerze, z sercem zaciśniętym z bólu i ze łzami w oczach uświadamia sobie jak okropnym był człowiekiem, to mogę się tylko cieszyć, że nareszcie to zrozumiał i nie uczyni krzywdy nikomu więcej. Wciąż długa droga przed nim, ale przecież ten najważniejszy krok już za nim, więc teraz może być już tylko lepiej.
Powinnam zaznaczyć, że nie mówię tutaj o osobach, które w obecności kapłana kłamią mu w żywe oczy, by zyskać ostatnią szansę na jakiekolwiek "życie" po tamtej stronie świata ani o ludziach, którzy robią to ze strachu przez pustką. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy ten ktoś ma szczere intencje, ale przecież to nie ode mnie zależy. Wiem, że Bóg osądzi go sprawiedliwie, więc nie powinnam się tym martwić.
Ale niejednokrotnie mówi się, że tuż przed śmiercią przed oczami widzi się film z całego swojego życia. Jak myślicie, skąd się bierze? Wierzę, że to nasza podświadomość, którą kieruje Bóg, a to działanie ma swój cel. Wszystko ma swój powód.
Zachęcam Was do zastanowienia się nad tym. Nikomu nie narzucam swoich poglądów, ale miałam przyjemne uczucie szczęścia, pochodzące ze środka, że poważnymi argumentami udało mi się przekonać tatę, iż nie ma potrzeby podważać sensu działań Boga, bo jeszcze nigdy nie słyszałam o sytuacji, w której Jego działanie doprowadziłoby do czyjejś bezcelowej "krzywdy". Powierzam Mu swoje życie, a nie jestem w stanie zaufać, że kogoś innego oceni sprawiedliwie?
Jeśli wierzę, to ufam, prawda?
I tylko tyle. Niby prosta prawda, ale dla niektórych zbyt trudna do wcielenia w życie. Zbyt łatwo oceniamy innych, zapominając, że nie powinniśmy tego robić. Ostatecznie to sam Bóg nas osądzi, a mieszanie się w Jego plany jest tylko oznaką naszej pychy i zarozumiałości.
Jeśli w Niego wierzymy, zaufajmy Mu. A On poprowadzi nas właściwą drogą :)
I tylko tyle. Niby prosta prawda, ale dla niektórych zbyt trudna do wcielenia w życie. Zbyt łatwo oceniamy innych, zapominając, że nie powinniśmy tego robić. Ostatecznie to sam Bóg nas osądzi, a mieszanie się w Jego plany jest tylko oznaką naszej pychy i zarozumiałości.
Jeśli w Niego wierzymy, zaufajmy Mu. A On poprowadzi nas właściwą drogą :)
Nie do końca rozumiem....
OdpowiedzUsuńPiszesz, że idziesz z pisanką i na rekolekcje... rozumiem że do katolickiego kościoła. Tymczasem piszesz o reinkarnacji. Czytam też o aikido. I znów z drugiej strony posługujesz się cytatami z Jana Pawła II i Jana Twardowskiego (tylko zbieg okoliczności?)....
Zastanawiam się, jak to wszystko pogodzić?
Bo - jeśli sama wypracowujesz swoją religię - po co Ci rekolekcje w kościele katolickim i powoływanie się na "Biblię" (przypowieści)?
Nie zapytam o korzystanie z sakramentów i przystępowanie do komunii św., bo to Twoja sprawa (ale Ty znasz odpowiedź - obyś nie stąpała po cienkim lodzie!)
Dobrze, że szukasz - to pewne! Ale bądź uważna. I niech Cię nie zwiedzie własna pewność siebie.
Pozdrawiam.
Być może nie zaznaczyłam dokładnie, że Kościół i Biblia to dla mnie dwa oddzielne światy. Kiedy zaczęłam ostatnio przeglądać Pismo Święte, zobaczyłam, że pewne prawdy zgadzają się z tym, w co wierzę. W mojej opinii Kościół posługuje się symboliką Biblii i interpretuje ją na swój sposób i to właśnie z tymi wnioskami się nie zgadzam.
UsuńMasz rację, zwracając uwagę na to, że chodzę na rekolekcje. Ale cóż mogę powiedzieć? W tym wypadku to raczej rutyna, bo szkoła tego wymaga, a ja jestem w stanie tam pójść, odciąć się od całej reszty i porozmawiać sam na sam z Bogiem.
Gdy przystępowałam do Komunii Świętej, miałam chyba 8 lat - byłam zbyt niedojrzała, by móc zdecydować, czy to dobra droga. Pewne rzeczy są nam narzucane przez system i nie zawsze jesteśmy w stanie zadecydować o sobie.
Poza tym, jestem jak kaźdy inny człowiek - odkrywam wiele miejsc i w każdym znajduję coś dla siebie. Wartości Biblii mówią o tych, które ja wyznaję, ale reinkarnacja znacznie bardziej pasuje mi jako nasza droga do Boga. To kwestia indywidualna :)
Jak Paweł II był dobrym papieżem. Ksiądz Twardowski mądrym i doświadczonym przez życie pisarzem. Jeśli dzięki ich słowom mogę przekazać innym, co myślę kiedy sama nie znajduję na to słów, to nie widzę w tym nic złego, zwłaszcza że mam do nich szacunek. Czy jednak przeoczyłam między nimi jakąś zależność? Możesz mi o tym powiedzieć? :)
Twoja komunia to - masz rację - nie Twoja decyzja, ale też - tu nie masz racji - nie wina systemu: to była decyzja Twoich rodziców. A skoro oni to dla Ciebie wybrali... Myślisz, że zrobili coś, do czego sami nie byli przekonani albo bo taka była/jest moda? (na pewno nie masz "takich" rodziców).
UsuńCzy przegapiłaś jakąś zależność między Janem Pawłem II i ks. Janem, dla których - jak piszesz - masz szacunek. Oczywiście, że przeoczyłaś! Obaj są niesamowicie wierzącymi ludźmi! Żyją nauczaniem kościoła, są mu oddani do końca, dają swoim życiem świadectwo! Jaki jest z tego wniosek? .... :)
Na razie tyle ;)