Coś o strzelaniu sobie w... stopę

To może dziś troszeczkę o naszym kochanym narodzie.

My, Polacy, jesteśmy znani z naprawdę wielu rzeczy. Stereotypy krążą między nami i myślę, że niejednokrotnie rujnują wspólne relacje już na samym początku. Jako Polacy jesteśmy leniwi, niecierpliwi na drogach, a w umiejętności picia alkoholu ustępujemy tylko Rosjanom. Nie jesteśmy gotowi do zmian, jeśli ich skutki wykraczałyby poza naszą strefę komfortu. Mobilizujemy się tylko w sytuacji wysokiego zagrożenia. Bywamy nieufni wobec obcych. Generalnie wydaje się, że nasz naród ma więcej wad niż zalet, które ukazują się w takim kraju, jaki mamy dziś - względnie bezpiecznym, pokojowym, wspartym Unią Europejską i innymi organizacjami (tematów politycznych nie poruszamy).

Istnieje pewien zabieg stosowany przez powstające firmy i koncerny, którego nie potrafię do końca zrozumieć. Powszechnie wiadomo, że angielski jest językiem ogólnonarodowym, którego każdy z nas uczy się od dziecka i jeżeli wyjeżdżamy za granicę, to sięgamy właśnie po niego. To jedyny argument, który do mnie przemawia, choć nie jest w stu procentach przekonujący.

Co takiego mam na myśli? Otóż cały sęk polega na zamieszaniu związanym z polskimi markami, które próbują wybić się na międzynarodowym rynku. Bez wchodzenia w szczegóły patrzę na sprawę jak każdy przeciętny Polak - z boku, z innej perspektywy. I zastanawia mnie pewna rzecz.

Od dłuższego czasu zarówno w mediach społecznościowych, jak i telewizji krąży nagłaśniana sprawa ze sloganem: "Wspierajmy polskie firmy!". Kupujmy żywność tylko w polskich sklepach, kosmetyki w polskich drogeriach, posiłki w polskich restauracjach. Długo się nad tym zastanawiałam, ponieważ nie byłam pewna, czy była to raczej polityka zwolenników hasła: "Polska dla Polaków" czy raczej pozytywna akcja mająca na celu wzbicie się polskich firm na rynek międzynarodowy. Założyłam tę drugą opcję i stwierdziłam, że nie mam nic przeciwko wspieraniu polskich koncernów. 

I wtedy pojawił się problem.

No tak, wspólna akcja "pomagajmy" to naprawdę świetna sprawa, ale jak to wyglądało dla mnie, przeciętnej Polki? Zakupy w Kauflandzie, Auchan czy Tesco odpadały, bowiem żaden z marketów nie należał do polskich właścicieli. I nadszedł moment, w którym zaczęłam rozglądać się za naszymi markami.

Wiecie, w czym - według mnie - leży problem? Z najważniejszą, reprezentacyjną nazwą marki. Skąd mam wiedzieć, czy marka jest polska czy zagraniczna, skoro jej nazwa brzmi obco? Cocodrillo, Reserved, Top Secret, Organique... Obcy język tychże nazw sprawia, że człowiek od razu zakłada z góry fakt, iż marka posiada właściciela zza granicy. Skąd prosty człowiek ma wiedzieć, że akurat Alma jest polska, skoro Kaufland brzmi podobnie obco?

Dociera do mnie argument, że uniwersalna nazwa w języku angielskim może pomóc przyjęciu się firmy na rynek międzynarodowy. Ma to dla mnie sens. A jednak nie dostrzegam żadnych znaków ze strony tychże firm, które w prosty sposób dawałyby nam, rodakom, znaki, że powstała ona na polskim rynku. Byśmy wiedzieli, że warto zajść do takiego sklepu jak Agata Meble czy Meble Bodzio zamiast Ikei. A jak wiele osób ma świadomość, że Black Red White to także polska firma? Ja aż do tej pory nie miałam o tym pojęcia. Zastanawiam się, czy aby brak świadomości wśród Polaków przypadkiem nie zmniejsza zysków firm takich jak ta.

Do niedawna nie byłam nawet pewna Grycana, ale to była tylko i wyłącznie moja wina. Na szczęście każda lodziarnia tego producenta posiada uniwersalne menu, w którym przedstawia historię rozwoju marki i zaznacza, że rodzinna tradycja wyrobu lodów wywodzi się z Polski. To jest jak najbardziej w porządku - szczerze popieram ich działanie. I uważam, że każda polska marka (bez względu na nazwę) powinna postępować podobnie. Myślę, że to by nie zaszkodziło, a wręcz przyniosło korzyści,

Vistula - jeszcze rozumiem, w końcu z angielskiego oznacza ona "Wisłę". Lecz co z Cieślikowskim czy Krakowskim Kredensem, które już na wstępie mówią: "Jestem polską marką, sprawdź mnie"? 

Więc tak, uważam, że zakładanie polskich firm z zagraniczną nazwą to w pewien sposób strzelanie sobie w stopę. Gdyby tego nie było, nikt nie miałby pretensji, że ponad połowa społeczności wspiera zagraniczne koncerny zamiast zobaczyć, że polskie są niewiele gorsze. Oczywiście, zgadzam się, że wiele naszych marek nie odstaje od tych zagranicznych i to mnie bardzo cieszy. Ale po co specjalnie robić sobie pod górkę? Istnieją marki, których loga reprezentują język ojczysty, jak Louis Vuitton, Jean Louis David czy Camaieu i przyjmują się (przynajmniej u nas) tak samo dobrze jak te amerykańskie. 

Ale to przecież takie tylko dywagacje młodej kobiety :)

Oczywiście uważam, że jako naród polski posiadamy naprawdę szeroki zasób zalet, które wyróżniają nas na tle innych Europejczyków, choć mogą one pozostawać niezauważone. Ale to obszerny temat, który poruszę innym razem.

Jak wiadomo, moje zdanie niczego nie zmieni. Nikt nagle nie zacznie zakładać polskich marek z zamiarem nadania mu polskiego loga. Ale mogę Was przynajmniej zachęcić do tego, by znaleźć i poczytać, które marki i koncerny należą do nas, a które pochodzą zza granicy. Przynajmniej wesprzemy nasze polskie firmy i dowiemy się czegoś więcej :)

Tymczasem... miłego dnia, Kochani!

Komentarze

Popularne posty

Dla mojej ulubionej klasy...

Literatura - niedoceniany skarb wartości

Ból - nasz wróg czy sprzymierzeniec?